sobota, 26 kwietnia 2008

Tym razem nic nie musi wymyślać

- Znamy się od wielu lat. Nie zapomnę zadymki śnieżnej podczas wspinaczki granią Miedzianego Wierchu z Twoim ojcem. Wspinasz się jeszcze?
- Niestety, nie. A wtedy mój ojciec był w naszym obecnym wieku. Nieźle, co? Szkoła filmowa tak mnie wciągnęła, że po trzech naprawdę ostrych sezonach w Tatrach, gdy udało mi się przejść kilka niezłych dróg na Kazalnicy, odpuściłem.
- Ci, którzy Cię znają z młodości, wspominają głównie dość ekstremalne wyczyny, chociażby „samowyrzucenie” się z IV liceum, gdy zlekceważyłeś totalnie szkołę i postanowiłeś zimować w V LO.
- Wiem, że to niewychowawcze, ale do dziś uważam, że w tamtej sytuacji to był dobry pomysł. W trzeciej klasie szkoła znudziła mnie kompletnie. Wiedziałem już, że naukowcem nie zostanę. A Toruń był wtedy bardzo twórczy. Koncerty „Rejestracji”, „SS-20. Pamiętam te pierwsze występy Republiki w starej Od Nowie, gdy na widowni bywało 10 osób. No, były też środki...

- Socjalistyczne narkotyki.
- Właśnie. To faktycznie mogło się bardzo źle skończyć. Jedna przedłużona balanga. Zmiana szkoły dobrze mi zrobiła. Pojawiły się pierwsze większe pieniądze z robót wysokościowych. Głównie za malowanie kominów. Na marginesie, pierwszy raz kamerę, taką radziecką ósemkę na sprężynę, trzymałem podczas naszego wspólnego fugowania ścian kościoła przy Podgórnej. Nakręciłem scenę, jak zapalasz papierosa wisząc na ławeczce. Trzeba to kiedyś obejrzeć. Co zarobiłem, wydawałem głównie na książki. Wtedy pierwszy raz przeczytałem „Mistrza i Małgorzatę”, rzecz, którą dziś znam właściwie na pamięć. Ekranizowana była wiele razy, ale dopiero teraz są możliwości techniczne, by tę magię Bułhakowa naprawdę pokazać. Chętnie, nie da się ukryć, bym to zrobił.
- W Łódzkiej Szkole Filmowej zasłynąłeś krótkim filmem „Wstęga Moebiusa”, też dość magicznym.
- Magiczny był nawet budżet. Pamiętam dokładnie: dwieście dolarów. Gdy dostawałem za „Wstęgę” nagrody na różnych festiwalach i o tym wspominałem, wszyscy myśleli, że jaja sobie robię. A to były czasy, gdy za flaszkę wódki można było od kolejarzy dostać dwa wagony kolejowe, które w filmie płoną. Jako uszkodzone trafiły potem na bocznicę. Zawsze będę wspominał geniusz Wojciecha Hasa, mojego mistrza, który nie tylko potrafił celnie w trzech zdaniach ocenić nasze scenariusze, ale np. podczas montażu „Wstęgi” rozwiązał od ręki problem tak zwanej złej sklejki, nad którym ze znakomitą montażystką głowiliśmy się od miesięcy.
- W czasie studiów wylądowałeś w Londynie.
- Na zasadzie wymiany studentów. Załapałem się dzięki „Wstędze”. Miałem nakręcić film o narodzinach dziecka, a jakiś Anglik miał stworzyć film na ten sam temat w Polsce. Ale wtedy mnie to w ogóle nie interesowało. Pętałem się razem z Pawłem Edelmanem dwa miesiące po Londynie szukając innego tematu. W końcu trafiliśmy na Sala Solo, byłego wokalistę „Classix Nouveaux”, który przeżył przemianę duchową i opiekował się dogorywającymi, dosłownie, punkami. Dzięki niemu weszliśmy z kamerą do najmocniejszych londyńskich melin. I udało się nakręcić film „Sal”.
- A jak trafiłeś do Francji?
- Dzięki kontaktom Hasa, który zdziwił się, że w ciągu 3 dni przygotowałem spektakl teatru telewizji. Miałem nadzieję, że tego, jak uważałem wówczas, dziwadła - ni to film, ni to teatr - nie będę musiał robić. I jakoś się wymiksuję. Ale mnie przycisnęli i nie było wyjścia. „Maria” - tak to się nazywało - na podstawie „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana spodobała się Hasowi. To dzięki niemu na czwartym roku nakręciłem pełnometrażowy film po francusku. Dziś uważam, że „Listopad” to groźny film, niezrozumiały, mroczny.
- Potem zamieszkałeś w Paryżu.
- Pamiętam miesiące wyłącznie na makaronie z sosem i najtańszym winie. Ale było wspaniale. Założyłem firmę „Moon Movies”. Byliśmy dosłownie o włos od nakręcenia filmu „Point Limit”, do którego scenografię i kostiumy miał zrobić Paco Rabanne. Ale, niestety, nie wyszło, wycofał się jeden z producentów. A ja zająłem się reklamą.
- To 10 lat twojego życia. Inny świat?
- Po pierwsze, stosunkowo duże pieniądze, które zarabia się szybko i łatwo. Filmy reklamowe są o wiele droższe od fabularnych. W realizacji wykorzystuje się nowinki techniczne i sprzęt najwyższej klasy. Można zdobyć ogromną sprawność rzemieślniczą. Nie żałuję tych lat absolutnie.
- Które znane reklamówki robiłeś?
- Ciężko powiedzieć, czego nie robiłem. Nationale Nederlanden, AIG, różne sieci telefonii komórkowej, jakieś kawy, LOT... Łącznie 150 reklam. To naprawdę dużo.
- Aż wróciłeś do kina.
- „Południe-Północ” wszedł na ekrany rok temu. To film skromny, zrobiony przez grupę przyjaciół i zapaleńców. Zarazem rodzinny projekt. Film nakręcony w dwa tygodnie, o którym myślę bardzo ciepło. Już wtedy pracowałem nad scenariuszem najnowszego filmu „Mała Wielka Miłość”.
- W którym zderzyłeś Amerykę z Polską. I jakby Polska była górą.
- Bo nasza kultura, która na siłę się amerykanizuje, jest po prostu bardzo fajna przez swą inność i nie powinna mieć żadnych kompleksów. Aby to lepiej pokazać, zdjęcia kręcone w USA miały być maksymalnie amerykańskie, jak po prostu w czysto amerykańskim filmie. Chciałem naprawdę „wejść” w Los Angeles.
- Wrażenie robią sceny kręcone z powietrza.
- Mieliśmy do dyspozycji drogiego Wescama, sprzęt znany mi świetnie z reklamy, oraz śmigłowiec z doskonałym pilotem, weteranem z Wietnamu, Dawidem Gibbsem. Latał facet jak szaleniec, momentami czułem się jak podczas akcji bojowej. Najpierw precyzyjnie ustaliliśmy każdy szczegół ujęć z uwzględnieniem kąta oświetlenia. Wszystko było rozrysowane, czasy i kierunki nalotu ustalone, pozycja samochodu, na który będzie zbliżenie, też. Ostatecznie wszystkie zdjęcia z powietrza udało się zrobić w ciągu jednego dnia. Ekonomicznie, z - powiedzmy - polską zaradnością. Gdyby to był film amerykański, kosztowałby pięć razy tyle.
- Kiedyś nie chciałeś podjąć tematu narodzin dziecka, teraz się na nim skoncentrowałeś.
- Samo kręcenie filmów to niesamowicie ciekawe zajęcie. Cały proces, do ostatnich szczegółów technicznych - jak np. praca nad poprawianiem obrazu - jest fascynujący. A zarazem mogę opowiadać historie, które mnie interesują. A ja rzeczywiście, choć może to zabrzmi jak banał, jestem przekonany, że małżeństwo i dzieci zmieniają ludzi i ma to największą wartość. Tak, ten Ian z „Małej Wielkiej Miłości” to moje alter ego.
- Następny film będzie też o miłości?
- Białej dziewczyny do czarnego faceta. Ale potem chcę wrócić do toruńskich i podtoruńskich korzeni.
- Film o dziadku Ottonie, lekarzu z Grębocina?
- Sądzę, że jestem w idealnej sytuacji, bo nie muszę wymyślać okoliczności, w jakich dojrzewa młody człowiek, bohater tego filmu. Mam je we wspomnieniach. Dość zapuszczony dom i zarośnięte chaszczami tajemnicze obejście. Oswojony kruk chodzący i posrywający po meblach, którego chyba przed laty też udało ci się poznać. Kaczki, kury, gęsi, które wiodą spokojny żywot, bo nikt ich nie zamierza zjadać. Kilkanaście psów i kotów żyjących w pewnej symbiozie, krowa dająca mleko wyłącznie bratu i mnie, oswojony baran, który co jakiś czas kogoś bodzie. I w środku tej menażerii dziadek, który leczy wszystkich za darmo. W latach 50. przyszył palec, diagnozował najbardziej egzotyczne choroby, przychodzono do niego jak do uzdrowiciela, a gdy umarł - pod kościołem pojawiły się naprawdę nieprzebrane tłumy. Mam to wszystko w głowie. Właśnie na tym filmie zależy mi najbardziej.

Fot. Jacek Smarz

Źródło: Jacek Kiełpiński, Tym razem nic nie musi wymyślać, Nowości z 7 marca 2008 roku.

wtorek, 22 kwietnia 2008

Zdjęcia cd.

Dalszy ciąg zdjęć z pierwszego dnia pracy nad filmem dokumentalnym. Już wkrótce zapukamy do drzwi kolejnych osób, które znały lub były pacjentami Ottona Karwowskiego. Zachęcamy do zamieszczana swoich wspomnień o doktorze na naszym blogu. Na zdjęciach poniżej: Łukasz Karwowski, Marian Jabłoński, Bożena i Bogumił Majewscy, Józef Racieniewski.




piątek, 18 kwietnia 2008

Dziś leczy na tamtym świecie

"Uzdrowiciel", "prawdziwy doktor Judym, zawsze gotowy nieść pomoc", "dobry duch" - mimo że nie żyje od 1980 roku, nie gaśnie sława lekarza z Grębocina. Właśnie ruszyła produkcja filmu dokumentalnego o Ottonie Karwowskim. Na bazie tego materiału powstać ma fabularna opowieść.
- Tamten dzień każdy z mieszkańców tych okolic chyba pamięta. Biegłam do pracy, do ośrodka zdrowia. Byłam koło gospody w Grębocinie, gdy ktoś mnie zaczepił: Marysiu, to ty nic nie wiesz? Doktor nasz nie żyje! - Marii Krajewskiej, pielęgniarce pracujące lata z doktorem Ottonem Karwowskim łzy stają w oczach. Kamera rejestruje twarz zapłakanej kobiety. Ona zaś zapewnia, że dzieje tak zawsze, gdy wspomni tego niezwykłego człowieka.
A zaczęło się dość niewinnie. Łukasz Karwowski, pochodzący z Torunia reżyser filmowy, podczas odbierania w listopadzie 2007 roku toruńskiej nagrody "Flisaka" dla najlepszego twórcy w regionie wspomniał, że kolejny film chciałby nakręcić o swoim dziadku Ottonie. To samo zdanie powtórzone cztery miesiące później na łamach naszej gazety wystarczyło, aby ruszyła prawdziwa lawina. Od tego dnia zgłaszają się do nas pacjenci grębocińskiego lekarza, bliscy osób, które leczył za darmo, a często uratował życie.
Ostatecznie skontaktowało się z naszą redakcją ponad sześćdziesiąt osób, które nie tylko znały lekarza z podtoruńskiego Grębocina, ale chciały opowiedzieć o nim niezwykle historie. Od przyszytych w warunkach domowych palców, poprzez wykrywanie chorób zupełnie egzotycznych, komponowanie mikstur, które okazywały się jedynym skutecznym lekarstwem, aż po dającą chęć do życia psychoterapię. Wszyscy podkreślali, że znali tylko jednego takiego lekarza, który jest dla nich jak wzorzec metra.
- Od razu przypomniałam sobie tamte, zaskakujące, słowa doktora - kontynuuje pani Maria. - Pamiętaj, mówił kiedyś, jak umrę fartuch i słuchawki włóż mi do trumny, bo ja muszę tam leczyć swoich pacjentów. Wiedziałam, że to życzenie muszę spełnić. Nim wieko trumny zostały zamknięte wrzuciłam te przedmioty do środka.
Pielęgniarka doktora Ottona była jedną z ośmiu osób, które umówiliśmy na pierwszy dzień zbierania materiału filmowego. W każdym domu reżysera witano mniej więcej w ten sam sposób: nazwiska się pan nie wyprze, zbyt pan podobny do dziadka i jego syna Jacka, pana taty. Byli pacjenci nie kryli lęku przed kamerą, z którą mieli do czynienia najczęściej pierwszy raz w życiu. Jednak chęć podzielenia się wspomnieniami o ich lekarzu była silniejsza od wszelkich obaw.
- Jemu zawdzięczam życie - zapewnia Marian Jabłoński. - Jako niemowlę cierpiałem na rozwolnienie, z którym lekarze w Toruniu sobie nie radzili. Wtedy rodzice usłyszeli o jakimś uzdrowicielu z Grębocina. Tak go wtedy traktowali. On mnie zbadał, a następnego dnia ojciec pojechał po lekarstwo, które doktor przygotował. Pokazał ojcu jakiej wielkości kroplę tego specyfiku mam dostawać. Ani mniejszą, ani większą, tylko dokładnie taką. I to mnie uzdrowiło. Zaś po latach, jako szesnastolatek, cierpiałem na tak potworny trądzik, że po nocy poduszka mi się do twarzy przyklejała. Wreszcie mama znowu przypomniała sobie o nim. Był rok 1960. To spotkanie będę pamiętał do końca życia.
Młody chłopak z Torunia nie mógł uwierzyć, że w tak niepozornym, skromnie wyposażonym i kompletnie zarośniętym domu może mieszkać TEN lekarz. - Szliśmy ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw. Przywitała nas pani Halina, żona doktora, też zresztą lekarz i to pediatra. Ale myśmy poczekali na niego. Przyszedł z pola, krowę sprowadził. Emanowało od niego ciepło. Stwierdził, że na tak zaawansowany stan tej choroby lekarstwa w Polsce nie znajdę. Wypisał receptę po niemiecku i poradził jak to coś sprowadzić. Mama zapłaciła co łaska. Od ludzi słyszeliśmy, że jak ktoś nie miał grosza, to jeszcze od doktora na autobus powrotny dostawał, a na dokładkę sporo jajek w siatkę.
Tajemniczy zarośnięty ogród i skromne wyposażenie domu, w którym panował niezwykły rozgardiasz, bo poza gospodarzami mieszkało tam kilkanaście psów, kotów i oswojony kruk - wspominała większość osób występujących przed kamerą.
- On w tym wszystkim był jak doktor Dolittle - śmieje się Bogusław Majewski, syn mieszkającego po sąsiedzku z doktorem Władysława Majewskiego, mechanika samochodowego. - Z ojcem sobie "doktorowali". Jeden był doktor od ludzi, a drugi od samochodów. Doktor Otton naprawiał u ojca swoją wysłużoną dwucylindrową DKW-kę. - Wśród jego zwierzaków prym wiódł bez wątpienia kruk. Nie tylko latał i łaził gdzie chciał, kupy robił na stół, to czynił też potworne zniszczenia, na przykład wydziobywał dziury w podłodze. Niczego u Karwowskich nie wolno było zabijać, więc kury, kaczki i gęsi zachowywały się swobodnie, a ozdobą była krowa staruszka, dla której z ojcem zamienili się nawet na ziemię. Doktor za orne pole chciał łąkę, by krasula miała co jeść. Jej mleko zaś było dla wnuków.
Bogumił Majewski za magiczne uznaje otoczenie domu lekarza. On też, podobnie jak później wnuk Ottona - Łukasz, ogród ze starą piwniczką i podupadłą stodołą uznał za idealne miejsce zabaw. - To był okres Zorro. Z Józiem, synem doktora, przeżywaliśmy dzikie przygody w tej bujnej scenerii.
Wiesława Różycka pamięta do dziś kłótnię doktora z żoną, która zaordynowała jej serię zastrzyków przeciwko wściekliźnie, gdy jej ukochany piesek ugryzł ją w policzek, a sam wyglądał na chorego. - Doktor był innego zdania. Wysłuchał mnie uważnie i stwierdził, że pies mógł się tak zachować skoro dmuchałam mu w nos. Zaryzykował. Pies doszedł do siebie po kilku dniach, a ja uniknęłam bólu. On miał po prostu niezwykłą intuicję.
Jej ojciec Józef Racieniewski do dziś wspomina spotkanie z doktorem w 1945 roku. - Wyrwał mi ząb i nie chciał ani grosza. Ty biedny i ja biedny, tak doktor powtarzał.
Dla Czesławy Andzińskiej doktor Otton to człowiek, który uratował jej ojca skatowanego przez UB i przywrócił mu chęć życia, a po latach zabawiał seniorów na spotkaniach prowadzonego przez nią klubu. - Śpiewał, opowiadał żarty, miał czas dla wszystkich, zawsze. A mnie, pamiętam dobrze, wycałował na ulicy, gdy nasi dokopali w piłkę Ruskim 3 do 0.
Mowę pogrzebową nad trumną Ottona Karwowskiego wygłosił w 1980 roku Stanisław Giziński, dyrektor wielu szkół w regionie. Do dziś wspomina grębocińskiego lekarza od bardziej rozrywkowej strony. Przed kamerą waha się czy mówić wszystko. Wreszcie rzuca siarczystymi żartami doktora i "męskimi" przyśpiewkami. - Bo też Otuś był chłop z krwi i kości - podkreśla.
Łukasz Karwowski w trakcie kręcenia tych zdjęć był w dziwnej sytuacji. Obcy ludzie, których nie musiał nawet o nic pytać, sami z siebie i to bardzo emocjonalnie opowiadali o świecie, jaki zapamiętał z dzieciństwa. To oni uświadomili mu, że w Grębocinie znajduje się ulica Ottona Karwowskiego. - Film dokumentalny to punkt wyjścia. Docelowo chciałbym opowiedzieć historię tego człowieka i świata w którym żył oczami dziecka. Ten ogród, ten niezwykły zwierzyniec i postać dziadka z wielką torbą lekarską - to wszystko istnieje w moich wspomnieniach - zapewnia. - A gdy słyszę ludzi mówiących o nim z takim zaangażowaniem utwierdzam się w przekonaniu, że nic mi się nie zdawało. To co czasem wydaje się jak ze snu, było takie naprawdę. Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy zapewniali, że chcą jak najszybciej obejrzeć ten film. Postaram się ich nie zawieść.
Źródło: Tomasz Bielicki, Jacek Kiełpiński, Dziś leczy na tamtym świecie, Nowości z 18 kwietnia 2008 roku.
* W najbliższych dniach na blogu pojawi się więcej fotografii bohaterów dokumentu.


czwartek, 17 kwietnia 2008

Ruszyły prace nad filmem

W sobotę, 12 kwietnia 2008 roku ruszyły zdjęcia do filmu dokumentalnego o lekarzu z Grębocina. Łukasz Karwowski nagrywał wspomnienia osób, które znały jego dziadka Ottona. Wśród nich byli m.in. Stanisław Giziński, który w 1980 roku wygłaszał mowę pogrzebową, Maria Krajewska, wieloletnia współpracowniczka doktora oraz Czesława Andzińska, pierwsza pacjentka w Grębocinie (wszyscy na zdjęciach poniżej). Nakręcony dokument znajdzie swoje rozwinięcie w filmie fabularnym. (tob)
* Relacja z sobotnich zdjęć w jutrzejszym wydaniu Nowości.
Fot. Tomasz Bielicki



środa, 16 kwietnia 2008

Scenariusz oparty na faktach


W kinach możemy oglądać jego komedię "Mała wielka miłość". Kolejny film będzie już jednak całkowicie na poważnie.
Łukasz Karwowski studiował polonistykę na UMK. W 1990 roku ukończył Wydział Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Studiował również w National Film and Television School w Londynie. W roku 1989 jego szkolny film "Wstęga Möbiusa" otrzymał nominację do studenckiego Oscara. Dwa wagony, które płoną w tym obrazie reżyser kupił za ... flaszkę wódki.
W latach 90. przeniósł się do Francji i tam tworzył filmy. Założył również własną firmę producencką o nazwie "Moon Movies". Jego debiutem filmowym był mroczny thriller "Listopad" z 1992 roku. To historia studentki Sary, która zapada na dziwną chorobę psychiczną. Fani Justyny Steczkowskiej odnajdą tu sceny z jednego z jej teledysków.
W latach 1996-2000 Karwowski wyreżyserował ponad 150 reklam telewizyjnych. Do kina powrócił w 2006 roku filmem "Południe-Północ", za który na ubiegłorocznym festiwalu "Tofifest" otrzymał "Flisaka" dla najlepszego twórcy z regionu. Obecnie na ekranach kin możemy oglądać jego ostatni film, tym razem komedię romantyczna, pt. "Mała wielka miłość".
Młody i bogaty Amerykanin (w tej roli Joshua Leonard, znany m.in. z filmu "Blair Witch Project") traci głowę z miłości do biednej Polki (Agnieszka Grochowska). Obserwujemy stopniową przemianę głównego bohatera, który z pospolitego hulaki z kasą staje się odpowiedzialnym, ale pozbawionym pieniędzy facetem. Część zdjęć powstała w Polsce, część w Los Angeles.
- Historia jest inspirowana moim życiem. Zawsze staram się, aby główny bohater był moim alter ego. Dużo łatwiej się wtedy pisze - stwierdził niedawno na łamach "Nowości" reżyser. - Wiadomo, że nie jestem ani Amerykaninem, ani nie przeżyłem takiego romansu, ale kilka z jego przygód dotyczą mojego życia. Moim zdaniem im prawdziwszy film, tym lepszy.
Właśnie z tego powodu jego kolejny obraz będzie opowiadał historię jego dziadka - Ottona Karwowskiego, lekarza z Grębocina. Już od tygodnia czekamy na sygnały osób, które znają jakieś niesamowite historie dotyczące jego osoby. Na podstawie ich wspomnień Łukasz Karwowski najpierw nakręci dokument, który później znajdzie swoje rozwinięcie w filmie fabularnym.

Fot. Jacek Smarz. Łukasz Karwowski podczas toruńskiej premiery "Południe-Północ"

Źródło: Tomasz Bielicki, Scenariusz oparty na faktach, Nowości z 15 marca 2008 roku.

Był tylko jeden taki doktor


- Ta mała dziewczynka na zdjęciu w "Nowościach" to ja! Prawie 35 lat temu podczas badania w przedszkolu - mówi nasza Czytelniczka.
Zaczęło się od SMS-a, którego w sobotę rano dostała od koleżanki z pracy. Marlena Miszałkowska-Wiśniewska odczytała wiadomość i od razu pobiegła do kiosku kupić gazetę. Gdy w "Nowościach" zobaczyła swoje zdjęcie z doktorem Ottonem Karwowskim, była w lekkim szoku. Pomimo, że w chwili jego śmierci miała 11 lat, bardzo dobrze go pamięta. Mieszkała w pobliżu Karwowskich. Z okna widziała ich posesję.
- Zawsze zastanawialiśmy się z mamą, czy po jego domu lata kruk czy sroka - opowiada nasza Czytelniczka. - Nie kojarzę momentu, kiedy wykonano tę fotografię. Mogłam mieć wówczas około 3-4 lat. Podobne fotografie wiszą w naszym grębocińskim ośrodku zdrowia. Pamiętam, że zawsze, gdy doktor Karwowski przychodził do naszego przedszkola, przynosił nam lizaki.
Po apelu, aby do naszej redakcji zgłaszały się osoby, które pamiętają postać lekarza z Grębocina, telefon dzwonił bez przerwy. Zgłaszali się przede wszystkim ci, którym uratował życie lub wyleczył z przewlekłej choroby. Którym pomógł, gdy inni lekarze bezradnie rozkładali ręce. Jak się okazało, doktor Karwowski słynął nie tylko ze swoich lekarskich umiejętności.
Jego ukochanym dzieckiem był utworzony w Grębocinie Klub Seniora. Właśnie tam odbywały się niezapomniane spotkania przy kawie, gdzie doktor błyszczał humorem. Nie tylko opowiadał dowcipy, ale również, ku zgorszeniu pani doktor Karwowskiej, solo śpiewał piosenki często nieco dwuznacznej treści. Kochali go za ten humor wprowadzający rodzinny pozbawiony troski nastrój.
"Łza w oku się kręci jak czyta się o tym lekarzu Dzisiaj patrzą jak tylko wydrzeć od chorego ile się da nie mają skrupułów czy to biedny czy to bogaty nie masz pieniędzy "zdychaj"..." - napisał jeden z internautów (pisownia oryginalna).
Doktorowi Karwowskiemu poświęcono nawet jeden z materiałów w Polskiej Kronice Filmowej. Uwielbienie dla jego osoby było tak silne, że Bożena i Bogumił Majewscy w 1980 roku na kasecie magnetofonowej postanowili zarejestrować jego pogrzeb. Teraz to nagranie razem ze wspomnieniami naszych Czytelników pomoże jego wnukowi w pracy nad filmem. Najpierw dokumentalnym, a później fabularnym.
- Panie Łukaszu, mam nadzieję, że filmem o skromnym, ale jakże wielkim wiejskim doktorze, skłoni Pan obecnych lekarzy do przemyślenia ich posłannictwa i spowoduje zmianę ich stosunku do chorych i biednych - napisała w liście do reżysera 87-letnia Czesława Andzińska, która była pierwszą pacjentką doktora w Grębocinie. - Bardzo bym chciała dożyć, aby ten film obejrzeć.

Fot. Łukasz Trzeszczkowski. Marlena Miszałkowska-Wiśniewska pokazuje egzemplarz Nowości.

Źródło: Tomasz Bielicki, Był tylko jeden taki doktor, Nowości z 15 marca 2008 roku.

wtorek, 15 kwietnia 2008

O lekarzu czynnym przez całą dobę

Swojej pasji poświęcił całe życie. Teraz jego wnuk postanawia oddać mu hołd, filmując wydarzenia, które zapamiętał z dzieciństwa.
Rodzina Karwowskich pochodzi z centralnej Polski. Po powstaniu styczniowym zostali jednak zesłani przez władze carskie na daleką Syberię. I właśnie tam przyszli na świat rodzice Ottona Karwowskiego. Ich syn urodził się 28 grudnia 1912 r. w Tobolsku. Kilka lat później z dzieckiem postanowili wyjechać do Wilna.
- Rodzice dziadka byli niezwykle długowieczni. Oboje żyli około stu lat. Pradziadek umarł przy goleniu. Prababcia umarła z tęsknoty dzień później. Tak się czasami zdarza, gdy dwójka ludzie jest z sobą tak mocno zżyta jak oni - wspomina reżyser Łukasz Karwowski, która zamierza nakręcić film o swoim dziadku.
Otton Karwowski skończył studia na Uniwersytecie Wileńskim im. Stefana Batorego. Był doskonale zapowiadającym się chirurgiem. Niestety. Po wybuchu wojny jego rodzina musiała uciekać przed Sowietami. Przenieśli się do Polski, gdzie razem z synem Jackiem trafili do Grębocina. Młody lekarz został kierownikiem wiejskiego ośrodka, w którym pracował wspólnie ze swoją żoną- Haliną.
- Poniemieckiego domu, w którym zamieszkał nie da się zapomnieć. Doskonale pamiętam oswojonego kruka, który mieszkał z dziadkiem. Śladów po nim nie dało się wyczyścić - mówi Łukasz Karwowski. - Kruk potrafił wylądować na stole, wyjąć kożuch z mleka i polecieć dalej. Cała rodzina zjeżdżała się zawsze do tego domu na święta. W wakacje spędzałem tam całe miesiące.
Dom otaczał zapuszczony sad. Doktor Karwowski nie miał czasu, aby go pielęgnować. Rano pracował w ośrodku, a wieczorami jeździł na wizyty. Między drzewami można było dostrzec jedynie ścieżki wydeptane przez jego wnuków. W ogrodzie był cały zwierzyniec. Krowa, kilkanaście psów, kotów, zdziczałe kaczki i indyki, a nawet oswojony nietoperz.
Otton Karwowski zmarł w 1980 r. w Grębocinie. Miał 67 lat. Na pogrzebie żegnały go tłumy. Był pasjonatem leczenia ludzi. Potrafił wystawić celną diagnozę w czasach, gdy metody badań były ograniczone, a leki niedostępne. Część rodziny podążyła jego lekarską drogą. Łukasz Karwowski wyłamał się. Został filmowcem. Otton Karwowski miał jeszcze 2 braci: Jerzego i Kazimierza. Obaj nadal mieszkają w Toruniu.

Źródło: Tomasz Bielicki, O lekarzu czynnym przez całą dobę, Nowości z 8 marca 2008 roku.

Lepszy niż doktor Judym

Pracował do końca swoich dni. Dostał zatoru płucnego i umarł na progu własnego domu, gdy wychodził do pracy. Z torbą lekarską w ręku.
- Otton Karwowski uratował mi życie. Zawsze będę to powtarzał. Brat i dwie siostry umarli w krótko po porodzie. Rodzicie byli załamani, bo lekarze nie potrafili wskazać przyczyny śmierci. Polecono im doktora Karwowskiego - opowiada 56-letni Apoloniusz Kuźniar. - To on wykrył konflikt genetyczny. Matka zamiast piersią miała karmić mnie z butelki. Przeżyłem. Stwierdził, że kolejne dzieci mogą być częściowo upośledzone. I znów miał rację. Cztery lata później urodziła się moja siostra. Jest głuchoniema.
Wystarczyło jedno zdanie w wywiadzie z Łukaszem Karwowskim, który zamieściliśmy w "Nowościach" z 22 lutego, aby w naszej redakcji rozdzwoniły się telefony. Toruński reżyser wyjawił w nim, że swój najnowszy film zamierza nakręcić o swoim dziadku doktorze Ottonie Karwowskim. Od tego dnia zgłaszają się do nas pacjenci grębocińskiego lekarza, bliscy osób, które leczył za darmo lub uratował im życie.
Wacława Świętek doktora Ottona Karwowskiego poznała w 1948 roku, gdy mieszkała w Turznie. Odwiedzał jej chorowitą 3-miesięczną córeczkę. Do dzieci zawsze odnosił się z sympatią. Zjawiał się na każde wezwanie, niezależnie od pory dnia i nocy. Po przeprowadzce do Torunia kontakt z doktorem się urwał.
- Dzisiejsi lekarze nie mogą się z nim równać. Potrafią tylko zapytać, "Co pani dolega?". On pytał - "Jak układa się Pani życie?". O wszystkim można było z nim porozmawiać - wspomina pani Wacława. - I nigdy nie pytał o pieniądze. Wie Pan, kogo mi przypominał? Doktora Judyma. Tylko był lepszy. Gdy ktoś był biedny i nic nie miał, to leczył go za "Bóg zapłać". Leki, gdy miał, to rozdawał.
Nasi Czytelnicy dzwonili i wspominali. O tym, że gdy mówił, to jego akcent zdradzał wschodnie pochodzenie. Jak w latach 50. przeprowadził pierwszą operację przyszycia odciętego palca. Wielu pomógł. Tak jak teściowej Mieczysława Zawadzkiego, u której wykrył cukrzycę. Jej zięć wciąż przechowuje książeczkę z odbitą na kartkach pieczątką doktora.
- Jego życie doskonale nadaje się na scenariusz. Mam już zarys fabuły. Na początku powstanie film dokumentalny, który byłby wstępem do fabularnego - mówi reżyser. - Poszukuję osób, które były leczone przez mojego dziadka i które pamiętają jakieś historie dotyczące jego osoby. Chciałbym się z nimi spotkać.

Źródło: Tomasz Bielicki, Lepszy niż doktor Judym, Nowości z 8 Marca 2008 roku.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Początek



"(...)
- Pochodzi Pan z Torunia, ale jeszcze ani razu nie odważył się nakręcić filmu, którego akcja rozgrywałaby się w tym mieście.
- Cały czas chodzi mi po głowie projekt dotyczący mojego dziadka Ottona. Był lekarzem w Grębocinie. Rozpocząłem już zbieranie potrzebnej dokumentacji. Szukam ludzi, którzy go znali i których leczył. To niezwykle barwna postać. Po jego domu zawsze kręciło się wiele zwierząt, latał nawet kruk. Na jego pogrzeb przyszły gigantyczne tłumu. Miałem wówczas piętnaście lat. Pomysł już jest. Trzeba to tylko ubrać w fabułę. "

Fragment wywiadu z Łukaszem Karwowskim, który ukazał się na łamach Nowości. Od tego wszystko się zaczęło...

Fot. Archiwum reżysera. Łukasz Karwowski na planie filmu "Mała Wielka Miłość".

Źródło: Tomasz Bielicki, Główny bohater to moje alter-ego, Nowości z 22 lutego 2008 roku.