sobota, 26 kwietnia 2008

Tym razem nic nie musi wymyślać

- Znamy się od wielu lat. Nie zapomnę zadymki śnieżnej podczas wspinaczki granią Miedzianego Wierchu z Twoim ojcem. Wspinasz się jeszcze?
- Niestety, nie. A wtedy mój ojciec był w naszym obecnym wieku. Nieźle, co? Szkoła filmowa tak mnie wciągnęła, że po trzech naprawdę ostrych sezonach w Tatrach, gdy udało mi się przejść kilka niezłych dróg na Kazalnicy, odpuściłem.
- Ci, którzy Cię znają z młodości, wspominają głównie dość ekstremalne wyczyny, chociażby „samowyrzucenie” się z IV liceum, gdy zlekceważyłeś totalnie szkołę i postanowiłeś zimować w V LO.
- Wiem, że to niewychowawcze, ale do dziś uważam, że w tamtej sytuacji to był dobry pomysł. W trzeciej klasie szkoła znudziła mnie kompletnie. Wiedziałem już, że naukowcem nie zostanę. A Toruń był wtedy bardzo twórczy. Koncerty „Rejestracji”, „SS-20. Pamiętam te pierwsze występy Republiki w starej Od Nowie, gdy na widowni bywało 10 osób. No, były też środki...

- Socjalistyczne narkotyki.
- Właśnie. To faktycznie mogło się bardzo źle skończyć. Jedna przedłużona balanga. Zmiana szkoły dobrze mi zrobiła. Pojawiły się pierwsze większe pieniądze z robót wysokościowych. Głównie za malowanie kominów. Na marginesie, pierwszy raz kamerę, taką radziecką ósemkę na sprężynę, trzymałem podczas naszego wspólnego fugowania ścian kościoła przy Podgórnej. Nakręciłem scenę, jak zapalasz papierosa wisząc na ławeczce. Trzeba to kiedyś obejrzeć. Co zarobiłem, wydawałem głównie na książki. Wtedy pierwszy raz przeczytałem „Mistrza i Małgorzatę”, rzecz, którą dziś znam właściwie na pamięć. Ekranizowana była wiele razy, ale dopiero teraz są możliwości techniczne, by tę magię Bułhakowa naprawdę pokazać. Chętnie, nie da się ukryć, bym to zrobił.
- W Łódzkiej Szkole Filmowej zasłynąłeś krótkim filmem „Wstęga Moebiusa”, też dość magicznym.
- Magiczny był nawet budżet. Pamiętam dokładnie: dwieście dolarów. Gdy dostawałem za „Wstęgę” nagrody na różnych festiwalach i o tym wspominałem, wszyscy myśleli, że jaja sobie robię. A to były czasy, gdy za flaszkę wódki można było od kolejarzy dostać dwa wagony kolejowe, które w filmie płoną. Jako uszkodzone trafiły potem na bocznicę. Zawsze będę wspominał geniusz Wojciecha Hasa, mojego mistrza, który nie tylko potrafił celnie w trzech zdaniach ocenić nasze scenariusze, ale np. podczas montażu „Wstęgi” rozwiązał od ręki problem tak zwanej złej sklejki, nad którym ze znakomitą montażystką głowiliśmy się od miesięcy.
- W czasie studiów wylądowałeś w Londynie.
- Na zasadzie wymiany studentów. Załapałem się dzięki „Wstędze”. Miałem nakręcić film o narodzinach dziecka, a jakiś Anglik miał stworzyć film na ten sam temat w Polsce. Ale wtedy mnie to w ogóle nie interesowało. Pętałem się razem z Pawłem Edelmanem dwa miesiące po Londynie szukając innego tematu. W końcu trafiliśmy na Sala Solo, byłego wokalistę „Classix Nouveaux”, który przeżył przemianę duchową i opiekował się dogorywającymi, dosłownie, punkami. Dzięki niemu weszliśmy z kamerą do najmocniejszych londyńskich melin. I udało się nakręcić film „Sal”.
- A jak trafiłeś do Francji?
- Dzięki kontaktom Hasa, który zdziwił się, że w ciągu 3 dni przygotowałem spektakl teatru telewizji. Miałem nadzieję, że tego, jak uważałem wówczas, dziwadła - ni to film, ni to teatr - nie będę musiał robić. I jakoś się wymiksuję. Ale mnie przycisnęli i nie było wyjścia. „Maria” - tak to się nazywało - na podstawie „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana spodobała się Hasowi. To dzięki niemu na czwartym roku nakręciłem pełnometrażowy film po francusku. Dziś uważam, że „Listopad” to groźny film, niezrozumiały, mroczny.
- Potem zamieszkałeś w Paryżu.
- Pamiętam miesiące wyłącznie na makaronie z sosem i najtańszym winie. Ale było wspaniale. Założyłem firmę „Moon Movies”. Byliśmy dosłownie o włos od nakręcenia filmu „Point Limit”, do którego scenografię i kostiumy miał zrobić Paco Rabanne. Ale, niestety, nie wyszło, wycofał się jeden z producentów. A ja zająłem się reklamą.
- To 10 lat twojego życia. Inny świat?
- Po pierwsze, stosunkowo duże pieniądze, które zarabia się szybko i łatwo. Filmy reklamowe są o wiele droższe od fabularnych. W realizacji wykorzystuje się nowinki techniczne i sprzęt najwyższej klasy. Można zdobyć ogromną sprawność rzemieślniczą. Nie żałuję tych lat absolutnie.
- Które znane reklamówki robiłeś?
- Ciężko powiedzieć, czego nie robiłem. Nationale Nederlanden, AIG, różne sieci telefonii komórkowej, jakieś kawy, LOT... Łącznie 150 reklam. To naprawdę dużo.
- Aż wróciłeś do kina.
- „Południe-Północ” wszedł na ekrany rok temu. To film skromny, zrobiony przez grupę przyjaciół i zapaleńców. Zarazem rodzinny projekt. Film nakręcony w dwa tygodnie, o którym myślę bardzo ciepło. Już wtedy pracowałem nad scenariuszem najnowszego filmu „Mała Wielka Miłość”.
- W którym zderzyłeś Amerykę z Polską. I jakby Polska była górą.
- Bo nasza kultura, która na siłę się amerykanizuje, jest po prostu bardzo fajna przez swą inność i nie powinna mieć żadnych kompleksów. Aby to lepiej pokazać, zdjęcia kręcone w USA miały być maksymalnie amerykańskie, jak po prostu w czysto amerykańskim filmie. Chciałem naprawdę „wejść” w Los Angeles.
- Wrażenie robią sceny kręcone z powietrza.
- Mieliśmy do dyspozycji drogiego Wescama, sprzęt znany mi świetnie z reklamy, oraz śmigłowiec z doskonałym pilotem, weteranem z Wietnamu, Dawidem Gibbsem. Latał facet jak szaleniec, momentami czułem się jak podczas akcji bojowej. Najpierw precyzyjnie ustaliliśmy każdy szczegół ujęć z uwzględnieniem kąta oświetlenia. Wszystko było rozrysowane, czasy i kierunki nalotu ustalone, pozycja samochodu, na który będzie zbliżenie, też. Ostatecznie wszystkie zdjęcia z powietrza udało się zrobić w ciągu jednego dnia. Ekonomicznie, z - powiedzmy - polską zaradnością. Gdyby to był film amerykański, kosztowałby pięć razy tyle.
- Kiedyś nie chciałeś podjąć tematu narodzin dziecka, teraz się na nim skoncentrowałeś.
- Samo kręcenie filmów to niesamowicie ciekawe zajęcie. Cały proces, do ostatnich szczegółów technicznych - jak np. praca nad poprawianiem obrazu - jest fascynujący. A zarazem mogę opowiadać historie, które mnie interesują. A ja rzeczywiście, choć może to zabrzmi jak banał, jestem przekonany, że małżeństwo i dzieci zmieniają ludzi i ma to największą wartość. Tak, ten Ian z „Małej Wielkiej Miłości” to moje alter ego.
- Następny film będzie też o miłości?
- Białej dziewczyny do czarnego faceta. Ale potem chcę wrócić do toruńskich i podtoruńskich korzeni.
- Film o dziadku Ottonie, lekarzu z Grębocina?
- Sądzę, że jestem w idealnej sytuacji, bo nie muszę wymyślać okoliczności, w jakich dojrzewa młody człowiek, bohater tego filmu. Mam je we wspomnieniach. Dość zapuszczony dom i zarośnięte chaszczami tajemnicze obejście. Oswojony kruk chodzący i posrywający po meblach, którego chyba przed laty też udało ci się poznać. Kaczki, kury, gęsi, które wiodą spokojny żywot, bo nikt ich nie zamierza zjadać. Kilkanaście psów i kotów żyjących w pewnej symbiozie, krowa dająca mleko wyłącznie bratu i mnie, oswojony baran, który co jakiś czas kogoś bodzie. I w środku tej menażerii dziadek, który leczy wszystkich za darmo. W latach 50. przyszył palec, diagnozował najbardziej egzotyczne choroby, przychodzono do niego jak do uzdrowiciela, a gdy umarł - pod kościołem pojawiły się naprawdę nieprzebrane tłumy. Mam to wszystko w głowie. Właśnie na tym filmie zależy mi najbardziej.

Fot. Jacek Smarz

Źródło: Jacek Kiełpiński, Tym razem nic nie musi wymyślać, Nowości z 7 marca 2008 roku.

Brak komentarzy: