"Uzdrowiciel", "prawdziwy doktor Judym, zawsze gotowy nieść pomoc", "dobry duch" - mimo że nie żyje od 1980 roku, nie gaśnie sława lekarza z Grębocina. Właśnie ruszyła produkcja filmu dokumentalnego o Ottonie Karwowskim. Na bazie tego materiału powstać ma fabularna opowieść.
- Tamten dzień każdy z mieszkańców tych okolic chyba pamięta. Biegłam do pracy, do ośrodka zdrowia. Byłam koło gospody w Grębocinie, gdy ktoś mnie zaczepił: Marysiu, to ty nic nie wiesz? Doktor nasz nie żyje! - Marii Krajewskiej, pielęgniarce pracujące lata z doktorem Ottonem Karwowskim łzy stają w oczach. Kamera rejestruje twarz zapłakanej kobiety. Ona zaś zapewnia, że dzieje tak zawsze, gdy wspomni tego niezwykłego człowieka.
A zaczęło się dość niewinnie. Łukasz Karwowski, pochodzący z Torunia reżyser filmowy, podczas odbierania w listopadzie 2007 roku toruńskiej nagrody "Flisaka" dla najlepszego twórcy w regionie wspomniał, że kolejny film chciałby nakręcić o swoim dziadku Ottonie. To samo zdanie powtórzone cztery miesiące później na łamach naszej gazety wystarczyło, aby ruszyła prawdziwa lawina. Od tego dnia zgłaszają się do nas pacjenci grębocińskiego lekarza, bliscy osób, które leczył za darmo, a często uratował życie.
Ostatecznie skontaktowało się z naszą redakcją ponad sześćdziesiąt osób, które nie tylko znały lekarza z podtoruńskiego Grębocina, ale chciały opowiedzieć o nim niezwykle historie. Od przyszytych w warunkach domowych palców, poprzez wykrywanie chorób zupełnie egzotycznych, komponowanie mikstur, które okazywały się jedynym skutecznym lekarstwem, aż po dającą chęć do życia psychoterapię. Wszyscy podkreślali, że znali tylko jednego takiego lekarza, który jest dla nich jak wzorzec metra.
- Od razu przypomniałam sobie tamte, zaskakujące, słowa doktora - kontynuuje pani Maria. - Pamiętaj, mówił kiedyś, jak umrę fartuch i słuchawki włóż mi do trumny, bo ja muszę tam leczyć swoich pacjentów. Wiedziałam, że to życzenie muszę spełnić. Nim wieko trumny zostały zamknięte wrzuciłam te przedmioty do środka.
Pielęgniarka doktora Ottona była jedną z ośmiu osób, które umówiliśmy na pierwszy dzień zbierania materiału filmowego. W każdym domu reżysera witano mniej więcej w ten sam sposób: nazwiska się pan nie wyprze, zbyt pan podobny do dziadka i jego syna Jacka, pana taty. Byli pacjenci nie kryli lęku przed kamerą, z którą mieli do czynienia najczęściej pierwszy raz w życiu. Jednak chęć podzielenia się wspomnieniami o ich lekarzu była silniejsza od wszelkich obaw.
- Jemu zawdzięczam życie - zapewnia Marian Jabłoński. - Jako niemowlę cierpiałem na rozwolnienie, z którym lekarze w Toruniu sobie nie radzili. Wtedy rodzice usłyszeli o jakimś uzdrowicielu z Grębocina. Tak go wtedy traktowali. On mnie zbadał, a następnego dnia ojciec pojechał po lekarstwo, które doktor przygotował. Pokazał ojcu jakiej wielkości kroplę tego specyfiku mam dostawać. Ani mniejszą, ani większą, tylko dokładnie taką. I to mnie uzdrowiło. Zaś po latach, jako szesnastolatek, cierpiałem na tak potworny trądzik, że po nocy poduszka mi się do twarzy przyklejała. Wreszcie mama znowu przypomniała sobie o nim. Był rok 1960. To spotkanie będę pamiętał do końca życia.
Młody chłopak z Torunia nie mógł uwierzyć, że w tak niepozornym, skromnie wyposażonym i kompletnie zarośniętym domu może mieszkać TEN lekarz. - Szliśmy ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw. Przywitała nas pani Halina, żona doktora, też zresztą lekarz i to pediatra. Ale myśmy poczekali na niego. Przyszedł z pola, krowę sprowadził. Emanowało od niego ciepło. Stwierdził, że na tak zaawansowany stan tej choroby lekarstwa w Polsce nie znajdę. Wypisał receptę po niemiecku i poradził jak to coś sprowadzić. Mama zapłaciła co łaska. Od ludzi słyszeliśmy, że jak ktoś nie miał grosza, to jeszcze od doktora na autobus powrotny dostawał, a na dokładkę sporo jajek w siatkę.
Tajemniczy zarośnięty ogród i skromne wyposażenie domu, w którym panował niezwykły rozgardiasz, bo poza gospodarzami mieszkało tam kilkanaście psów, kotów i oswojony kruk - wspominała większość osób występujących przed kamerą.
- On w tym wszystkim był jak doktor Dolittle - śmieje się Bogusław Majewski, syn mieszkającego po sąsiedzku z doktorem Władysława Majewskiego, mechanika samochodowego. - Z ojcem sobie "doktorowali". Jeden był doktor od ludzi, a drugi od samochodów. Doktor Otton naprawiał u ojca swoją wysłużoną dwucylindrową DKW-kę. - Wśród jego zwierzaków prym wiódł bez wątpienia kruk. Nie tylko latał i łaził gdzie chciał, kupy robił na stół, to czynił też potworne zniszczenia, na przykład wydziobywał dziury w podłodze. Niczego u Karwowskich nie wolno było zabijać, więc kury, kaczki i gęsi zachowywały się swobodnie, a ozdobą była krowa staruszka, dla której z ojcem zamienili się nawet na ziemię. Doktor za orne pole chciał łąkę, by krasula miała co jeść. Jej mleko zaś było dla wnuków.
Bogumił Majewski za magiczne uznaje otoczenie domu lekarza. On też, podobnie jak później wnuk Ottona - Łukasz, ogród ze starą piwniczką i podupadłą stodołą uznał za idealne miejsce zabaw. - To był okres Zorro. Z Józiem, synem doktora, przeżywaliśmy dzikie przygody w tej bujnej scenerii.
Wiesława Różycka pamięta do dziś kłótnię doktora z żoną, która zaordynowała jej serię zastrzyków przeciwko wściekliźnie, gdy jej ukochany piesek ugryzł ją w policzek, a sam wyglądał na chorego. - Doktor był innego zdania. Wysłuchał mnie uważnie i stwierdził, że pies mógł się tak zachować skoro dmuchałam mu w nos. Zaryzykował. Pies doszedł do siebie po kilku dniach, a ja uniknęłam bólu. On miał po prostu niezwykłą intuicję.
Jej ojciec Józef Racieniewski do dziś wspomina spotkanie z doktorem w 1945 roku. - Wyrwał mi ząb i nie chciał ani grosza. Ty biedny i ja biedny, tak doktor powtarzał.
Dla Czesławy Andzińskiej doktor Otton to człowiek, który uratował jej ojca skatowanego przez UB i przywrócił mu chęć życia, a po latach zabawiał seniorów na spotkaniach prowadzonego przez nią klubu. - Śpiewał, opowiadał żarty, miał czas dla wszystkich, zawsze. A mnie, pamiętam dobrze, wycałował na ulicy, gdy nasi dokopali w piłkę Ruskim 3 do 0.
Mowę pogrzebową nad trumną Ottona Karwowskiego wygłosił w 1980 roku Stanisław Giziński, dyrektor wielu szkół w regionie. Do dziś wspomina grębocińskiego lekarza od bardziej rozrywkowej strony. Przed kamerą waha się czy mówić wszystko. Wreszcie rzuca siarczystymi żartami doktora i "męskimi" przyśpiewkami. - Bo też Otuś był chłop z krwi i kości - podkreśla.
Łukasz Karwowski w trakcie kręcenia tych zdjęć był w dziwnej sytuacji. Obcy ludzie, których nie musiał nawet o nic pytać, sami z siebie i to bardzo emocjonalnie opowiadali o świecie, jaki zapamiętał z dzieciństwa. To oni uświadomili mu, że w Grębocinie znajduje się ulica Ottona Karwowskiego. - Film dokumentalny to punkt wyjścia. Docelowo chciałbym opowiedzieć historię tego człowieka i świata w którym żył oczami dziecka. Ten ogród, ten niezwykły zwierzyniec i postać dziadka z wielką torbą lekarską - to wszystko istnieje w moich wspomnieniach - zapewnia. - A gdy słyszę ludzi mówiących o nim z takim zaangażowaniem utwierdzam się w przekonaniu, że nic mi się nie zdawało. To co czasem wydaje się jak ze snu, było takie naprawdę. Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy zapewniali, że chcą jak najszybciej obejrzeć ten film. Postaram się ich nie zawieść.
- Tamten dzień każdy z mieszkańców tych okolic chyba pamięta. Biegłam do pracy, do ośrodka zdrowia. Byłam koło gospody w Grębocinie, gdy ktoś mnie zaczepił: Marysiu, to ty nic nie wiesz? Doktor nasz nie żyje! - Marii Krajewskiej, pielęgniarce pracujące lata z doktorem Ottonem Karwowskim łzy stają w oczach. Kamera rejestruje twarz zapłakanej kobiety. Ona zaś zapewnia, że dzieje tak zawsze, gdy wspomni tego niezwykłego człowieka.
A zaczęło się dość niewinnie. Łukasz Karwowski, pochodzący z Torunia reżyser filmowy, podczas odbierania w listopadzie 2007 roku toruńskiej nagrody "Flisaka" dla najlepszego twórcy w regionie wspomniał, że kolejny film chciałby nakręcić o swoim dziadku Ottonie. To samo zdanie powtórzone cztery miesiące później na łamach naszej gazety wystarczyło, aby ruszyła prawdziwa lawina. Od tego dnia zgłaszają się do nas pacjenci grębocińskiego lekarza, bliscy osób, które leczył za darmo, a często uratował życie.
Ostatecznie skontaktowało się z naszą redakcją ponad sześćdziesiąt osób, które nie tylko znały lekarza z podtoruńskiego Grębocina, ale chciały opowiedzieć o nim niezwykle historie. Od przyszytych w warunkach domowych palców, poprzez wykrywanie chorób zupełnie egzotycznych, komponowanie mikstur, które okazywały się jedynym skutecznym lekarstwem, aż po dającą chęć do życia psychoterapię. Wszyscy podkreślali, że znali tylko jednego takiego lekarza, który jest dla nich jak wzorzec metra.
- Od razu przypomniałam sobie tamte, zaskakujące, słowa doktora - kontynuuje pani Maria. - Pamiętaj, mówił kiedyś, jak umrę fartuch i słuchawki włóż mi do trumny, bo ja muszę tam leczyć swoich pacjentów. Wiedziałam, że to życzenie muszę spełnić. Nim wieko trumny zostały zamknięte wrzuciłam te przedmioty do środka.
Pielęgniarka doktora Ottona była jedną z ośmiu osób, które umówiliśmy na pierwszy dzień zbierania materiału filmowego. W każdym domu reżysera witano mniej więcej w ten sam sposób: nazwiska się pan nie wyprze, zbyt pan podobny do dziadka i jego syna Jacka, pana taty. Byli pacjenci nie kryli lęku przed kamerą, z którą mieli do czynienia najczęściej pierwszy raz w życiu. Jednak chęć podzielenia się wspomnieniami o ich lekarzu była silniejsza od wszelkich obaw.
- Jemu zawdzięczam życie - zapewnia Marian Jabłoński. - Jako niemowlę cierpiałem na rozwolnienie, z którym lekarze w Toruniu sobie nie radzili. Wtedy rodzice usłyszeli o jakimś uzdrowicielu z Grębocina. Tak go wtedy traktowali. On mnie zbadał, a następnego dnia ojciec pojechał po lekarstwo, które doktor przygotował. Pokazał ojcu jakiej wielkości kroplę tego specyfiku mam dostawać. Ani mniejszą, ani większą, tylko dokładnie taką. I to mnie uzdrowiło. Zaś po latach, jako szesnastolatek, cierpiałem na tak potworny trądzik, że po nocy poduszka mi się do twarzy przyklejała. Wreszcie mama znowu przypomniała sobie o nim. Był rok 1960. To spotkanie będę pamiętał do końca życia.
Młody chłopak z Torunia nie mógł uwierzyć, że w tak niepozornym, skromnie wyposażonym i kompletnie zarośniętym domu może mieszkać TEN lekarz. - Szliśmy ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw. Przywitała nas pani Halina, żona doktora, też zresztą lekarz i to pediatra. Ale myśmy poczekali na niego. Przyszedł z pola, krowę sprowadził. Emanowało od niego ciepło. Stwierdził, że na tak zaawansowany stan tej choroby lekarstwa w Polsce nie znajdę. Wypisał receptę po niemiecku i poradził jak to coś sprowadzić. Mama zapłaciła co łaska. Od ludzi słyszeliśmy, że jak ktoś nie miał grosza, to jeszcze od doktora na autobus powrotny dostawał, a na dokładkę sporo jajek w siatkę.
Tajemniczy zarośnięty ogród i skromne wyposażenie domu, w którym panował niezwykły rozgardiasz, bo poza gospodarzami mieszkało tam kilkanaście psów, kotów i oswojony kruk - wspominała większość osób występujących przed kamerą.
- On w tym wszystkim był jak doktor Dolittle - śmieje się Bogusław Majewski, syn mieszkającego po sąsiedzku z doktorem Władysława Majewskiego, mechanika samochodowego. - Z ojcem sobie "doktorowali". Jeden był doktor od ludzi, a drugi od samochodów. Doktor Otton naprawiał u ojca swoją wysłużoną dwucylindrową DKW-kę. - Wśród jego zwierzaków prym wiódł bez wątpienia kruk. Nie tylko latał i łaził gdzie chciał, kupy robił na stół, to czynił też potworne zniszczenia, na przykład wydziobywał dziury w podłodze. Niczego u Karwowskich nie wolno było zabijać, więc kury, kaczki i gęsi zachowywały się swobodnie, a ozdobą była krowa staruszka, dla której z ojcem zamienili się nawet na ziemię. Doktor za orne pole chciał łąkę, by krasula miała co jeść. Jej mleko zaś było dla wnuków.
Bogumił Majewski za magiczne uznaje otoczenie domu lekarza. On też, podobnie jak później wnuk Ottona - Łukasz, ogród ze starą piwniczką i podupadłą stodołą uznał za idealne miejsce zabaw. - To był okres Zorro. Z Józiem, synem doktora, przeżywaliśmy dzikie przygody w tej bujnej scenerii.
Wiesława Różycka pamięta do dziś kłótnię doktora z żoną, która zaordynowała jej serię zastrzyków przeciwko wściekliźnie, gdy jej ukochany piesek ugryzł ją w policzek, a sam wyglądał na chorego. - Doktor był innego zdania. Wysłuchał mnie uważnie i stwierdził, że pies mógł się tak zachować skoro dmuchałam mu w nos. Zaryzykował. Pies doszedł do siebie po kilku dniach, a ja uniknęłam bólu. On miał po prostu niezwykłą intuicję.
Jej ojciec Józef Racieniewski do dziś wspomina spotkanie z doktorem w 1945 roku. - Wyrwał mi ząb i nie chciał ani grosza. Ty biedny i ja biedny, tak doktor powtarzał.
Dla Czesławy Andzińskiej doktor Otton to człowiek, który uratował jej ojca skatowanego przez UB i przywrócił mu chęć życia, a po latach zabawiał seniorów na spotkaniach prowadzonego przez nią klubu. - Śpiewał, opowiadał żarty, miał czas dla wszystkich, zawsze. A mnie, pamiętam dobrze, wycałował na ulicy, gdy nasi dokopali w piłkę Ruskim 3 do 0.
Mowę pogrzebową nad trumną Ottona Karwowskiego wygłosił w 1980 roku Stanisław Giziński, dyrektor wielu szkół w regionie. Do dziś wspomina grębocińskiego lekarza od bardziej rozrywkowej strony. Przed kamerą waha się czy mówić wszystko. Wreszcie rzuca siarczystymi żartami doktora i "męskimi" przyśpiewkami. - Bo też Otuś był chłop z krwi i kości - podkreśla.
Łukasz Karwowski w trakcie kręcenia tych zdjęć był w dziwnej sytuacji. Obcy ludzie, których nie musiał nawet o nic pytać, sami z siebie i to bardzo emocjonalnie opowiadali o świecie, jaki zapamiętał z dzieciństwa. To oni uświadomili mu, że w Grębocinie znajduje się ulica Ottona Karwowskiego. - Film dokumentalny to punkt wyjścia. Docelowo chciałbym opowiedzieć historię tego człowieka i świata w którym żył oczami dziecka. Ten ogród, ten niezwykły zwierzyniec i postać dziadka z wielką torbą lekarską - to wszystko istnieje w moich wspomnieniach - zapewnia. - A gdy słyszę ludzi mówiących o nim z takim zaangażowaniem utwierdzam się w przekonaniu, że nic mi się nie zdawało. To co czasem wydaje się jak ze snu, było takie naprawdę. Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy zapewniali, że chcą jak najszybciej obejrzeć ten film. Postaram się ich nie zawieść.
Źródło: Tomasz Bielicki, Jacek Kiełpiński, Dziś leczy na tamtym świecie, Nowości z 18 kwietnia 2008 roku.
2 komentarze:
Opowiem historię o człowieku który uratował życie mojemu synowi Marcinowi.Był początek 1979 r.jest zima stulecia,śniegu po dwa m-ry zaspy takie,że pieszo strach iść no i zachorował syn ,dostał silnej biegunki,jest bladziutki,odwodniony,ja jestem w szoku ,co tu robić lecz teść Stanisław Różycki nie namyślając się długo,zapala ciągnik i jedzie po Doktora Karwowskiego,a po tych polach to wyszło więcej niż dwa km.Jakimś cudem dojechał i razem z lekarzem wracali do nas.Teraz jechało się gorzej bo po górę w pewnym momencie ciągnik wpadł do zaspy i dalej szli pieszo.Doktor troszkę mnie zganił za zbyt póżne wezwanie pomocy.Po dokładnym zbadaniu wypisał lek własnej receptury(eliksir życia) i trzeba było to lekarstwo jak najszybciej podać małemu.Pieszo po tych śniegach do autobusu,potem do apteki , zajęło kilka godzin,ale gdy lek został już podany szybko zaczął działać i o północy nastąpiła poprawa.3 dni trwała kuracja.Marcin wyzdrowiał.Doktor nie wziął pieniędzy za wizytę,lecz teść uporczywie wciskał mu parę złotych do kieszeni,ale się nie udało.Dzisiaj Marcin ma 30 lat i sam już wychowuje swojego 2 m-cznego synka Mikołaja.Dzisiaj wiem ,że gdybyśmy się spóznili wówczas o jeden dzień tego komentarza by nie było.Chcielibyśmy wraz z mężem Romanem podziękować za to żePan przypomniał nam jakiego mieliśmy lekarza.kochali go wszyscy za to jakim był dla ludzi,nawet i ci ktorych nie leczył. Na udokumentowanie moich słów jest książeczka zdrowia .Ostatni wpis mam z wizyty w dniu 16.04.1979 r,Cieszymy się że powstanie film o tak WIELKIM CZłOWIEKU.Chcę wspomnieć o Pani doktor Halinie Karwowskiej która po śmierci męża leczyła dalej mojego syna i chyba robiła to dobrze bo wyrósł na zdrowego człowieka.Dzięki jej za to.Moje wspomnienia z tamtych lat są miłe bo idąc do pracy i z pracy codziennie przechodziłam koło"Tajemniczego Ogrodu" mam go w pamięci.Kończąc ten długi komentarz
pozdrawiamy Pana serdecznie i życzymy dużo zdrowia,dla Pana i Pana rodziny.Z poważaniem Elżbieta i Roman Różyccy Grębocin ul.Przydatki 6
Swoje wspomnienia o dr Karwowskim opieram na wspomnieniach mojego ojca Franciszka Lampkowskiego wieloletniego przyjaciela doktora. Nie chciałbym powtarzać wielu cech charakteru i uzdolnień oraz wielkiej wiedzy medycznej, które już zostały wielokrotnie przypomniane.
Jednym z nieznanych uzdolnień pana doktora były zdolności manualne (majsterkowanie), które z uwagi na brak czasu jak rownież zmęczenie wykorzystywał bardzo rzadko, ale z bardzo dobrym skutkiem.
W okresie 1945-1980 mieszkańcy Grębocina i okolic nie dzwonili wzywajac karetkę pogotowia do chorego, lecz o pomoc zgłaszali się do naszgo Doktora o każdej porze dnia i nocy. Latwo to sprawdzić, gdyż po roku 1980 pracownicy pogotowia ratunkowego w Toruniu stwierdzili ze wskaźnik wyjazdów karetek do Grębocina i okolic wzrósł kilkakrotnie.
W czasie swojej wieloletniej pracy p. Doktor mial wiele propozycji awansu i przejścia do placówek medycznych w Toruniu i Warszawie. Nie opuscił swoich pacjentów, gdyż jego wyjątkowa skromność i asymilicja z mieszkancami nie pozwoliły mu na opuszczenie swoich pacjentów.
Na koniec chciałbym serdecznie podziękowac za to co Szanowny Pan Doktor zrobil dla mieszkancow Grebocina i rodziny Lampkowskich. Żadne słowa nie potrafią tego wyrazić i oddać. Tak wspaniałego człowieka, lekarza oddanego wszelkim sprawom chyba szybko się nie doczekamy. Obym sie mylił…
Drogi Panie Łukaszu, również serdecznie dziekujemy za przypomnienie i odnowienie wspomnień o Pańskim dziadku. Ten film mam nadzieje że jeszcze bardziej przyblizy nam wszystkim postać doktora Ottona Karwowskiego i jego rodziny!!!
Grzegorz Lampkowski
Prześlij komentarz